Nasze odwiedziny u babci powoli dobiegają końca. Czuliśmy się jak pączki w maśle. Jerzyk rozpieszczany przez babcię, ciocię i cioteczne rodzeństwo. Ja bez konieczności gotowania i sprzątania. I jeszcze te spacery w jesiennym słońcu, w wiejskim świeżym powietrzu, wśród pól, rudych łąk, żółtych i czerwonych liści ;) ze szczekającymi hau-hauami i muczącymi krówkami.
I jeszcze to niebo - w bezchmurne wieczory gwiazdy świecą tak jasno, jak nigdy nie zdarza się to w mieście. Odwrócona salaterka wygląda nocą jak durszlak, przeświecają przez niego inne światy.
Marek dojechał do nas w piatek. Pytałam go, czy Jerz zmienił się przez te parę dni, gdy go nie widział. Stwierdził, że trochę urósł, ma więcej włosków i zmienił mu się wyraz twarzy. Oprócz tego Jerzyk rozwinął się towarzysko. Przytula się do wybranych osób, umie robić "halo" - podnosić telefon do ucha, a także wydawać groźne dźwięki przez tubę po pralinkach. O gromkich okrzykach "Hau! Hau!" na widok psa na spacerze wspomnę ukradkiem. Bo mama i tata wciąż jakoś z rzadka dobywają się z jego ust... jeśli w ogóle.
***
Dzisiaj wybraliśmy się gromadnie w odwiedziny do cioci Heni. To znaczy na spacer w jej strony, a jak już tam byliśmy, to trzeba było wstąpić.
Ciocia Henia ma 81 lat. Cztery lata temu tańcowała na naszym weselu i wraz ze swym młodszym bratem Józiczkiem intonowała przyśpiewki. A teraz się pochorowała. Dwa tygodnie leżała w szpitalu, jakiś czas leży w domu. Narzeka na serce, tarczycę i kilka innych miejsc, ale najpoważniejsza sprawa jest z jelitem. Nie zgodziła się na operację.
Wchodzimy do ciemniejącego pokoju. Ciocia podnosi się na łóżku, siadam przy niej, inni zajmują krzesła. Jerzyk nie wytrzymuje na kolanach, chce bawić się z pieskiem. Młoda labradorka cieszy się gośćmi, ciocia mówi, że Miśka bardzo lubi dzieci. Mimo że i my zasłaniamy Jerzyka, i on zakrywa rączkami buzię, Miśce i tak udaje się go polizać. Ciocia łapką na muchy klepie psa po grzbiecie:
- Pod stół!
Ale to niewiele pomaga. Ktoś trzyma Jerzyka, żeby mógł bawić się z psem. Potem puszczamy go, kursuje między jasną kuchnią a coraz ciemniejszym pokojem. Ciocia patrzy, jak Jerzu raczkuje:
- Żywy. Fajnie, że taki żywy. Niedługo będzie chodzić.
Ciocia opowiada, że zmogło ją po śmierci Piotra w czerwcu. Piotr to był jej zięć. Dusza człowiek - tak go wspominają. Ciocia mówi, że był bardzo dobrym zięciem, uczynnym, spokojnym. Że żal jej córki. Bo ciocia Henia to przynajmniej na wesela pochodziła, na zabawy, na chrzciny, a Marysia nawet tego nie miała, tylko praca - dom.
A może zresztą wcześniej się te choroby zaczęły, a po Piotrze to wyszło? Widocznie tak miało być.
Ciocia czuje się słaba. W szpitalu wyszła anemia, dostała krew, witaminy i czuła się lepiej. Teraz znowu jest słaba. W ogóle jej się nie chce jeść. Ale je na przymus. Marysia jej gotuje, co chce.
Dziwna ta choroba. Ciocię czasem tylko kłuje w boku, tam gdzie to jelito. Jak boli, to bierze nospę. W szpitalu wymęczyli ją badaniami. Gastroskopia, kolonoskopia. Nie zgodziła się na operację. Lekarz mówił, że przy zabiegu zawsze jest ryzyko. Piotr miał operację na serce, zmarł w piątą dobę po niej. Ciocia wspomina jeszcze jakiegoś znajomego, którego żona namawiała do operacji, a teraz pluje sobie w brodę. Ciocia mówi, że będzie, co będzie.
- Chociaż chciałoby się jeszcze pożyć - dodaje.
Gdy mamy wychodzić, do całkiem ciemnego pokoju zagląda Andrzej i zapala światło. Żegnamy ciocię Henię i jej domowników.
Wracamy do domu drogą ciemną, choć oko wykol. Dziś bez gwiazd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz