Nigdy wcześniej nie pomyślałam, że jedzenie może być źródłem takiej zabawy. Albo wręcz: zabawą. Niestety tylko dla niektórych (Jerzyk). Inni (ja) dochodzą przy tej zabawie do granic wytrzymałości.
Jerzyk zdobywa nową umiejętność. Teraz nasze jedzenie wygląda tak, że ma swoją łyżeczkę, za pomocą której "je", a oprócz tego ja usiłuję go nakarmić. Oboje jesteśmy ubrani w strój roboczy, inaczej się nie da. Obiadki trwają tak długo, że kiedy wreszcie uda nam się wyjść na spacer, jestem naprawdę szczęśliwa.
Teraz trochę odpoczęłam: w czasie weekendu karmieniem zajmował się Marek. Wyznał mi, że strasznie go to męczy. Jeśli jednak spodziewał się współczucia, to się rozczarował. Mnie Jerzu będzie męczył wszystkimi posiłkami od poniedziałku do piątku.
Jak zwykle, gdy robił coś tata, czynność zwyczajna stała się aktywnością twórczą. I tak w czasie jednej kolacji powstały dwie zabawy: "pobrudź tatę i siebie" oraz "jak włożyć łyżeczkę w oko". Ponieważ to było oko Jerzyka (wkładającym był też Jerzu, rzecz jasna), ta ostatnia zabawa niezbyt mu się spodobała i z tego co wiem, nie miała kontynuacji. Za to od jutra będziemy się bawić w "pobrudź mamę i siebie".
W tych dniach większego zaangażowania w karmienie Marek dokonał odkrycia. Pewnego razu karmiłam Jerzyka, trzymając go na kolanach. Stolik jest dość niski, więc Jerzyk bez wysiłku mógł mieć stopy na jego poziomie. W czasie jedzenia wykonywał kopiące ruchy w jego kierunku. Mogło to być odebrane jako niewinne "bobo macha nóżką", na przykład na lepsze przeżuwanie.
- Wygląda, jakby chciał kopnąć w talerz - zauważył Marek. - On to robi specjalnie!
No ba! Dla kogoś mogły to być niecelowe ruchy niezbyt skoordynowanej stopy. Ja, która przecież znam już trochę mego syna, wiedziałam, że ma w tym swój zamysł. Cieszę się, że i Marek go przejrzał.
Oprócz tego, że Jerzyk dzierży w łapce łyżeczkę, niektóre kąski próbuje chwycić bezpośrednio do łapy. Po takim jedzeniu zarówno stolik, jak i podłoga w promieniu kilku metrów pełne są rozrzuconych kawałków ziemniaka i marchewki.
A gdy Jerz wreszcie zje, beknie i oddali się, by np. gonić Ryśkę, wydaje się, że będzie można w spokoju dokończyć własny wystygły posiłek. Nie jest to jednak takie proste. Jerzyk krąży wokół stołu, po czym staje przy nim, otwierając i zamykając paszczę lub robiąc dziuba. Patrzy przy tym z pożądaniem i dezaprobatą (że niby ktoś coś chciał w tajemnicy przed nim szamać) na talerz rodzica. Dziś był to talerz Marka. Gdy nie ma Marka, jest to talerz mój. Mimo że na stole stoi jeszcze Jerzowa miseczka. Moje wytłumaczenie tego zachowania jest takie, że Jerzu czuje, kto jest przewodnikiem stada, i podejrzewa, że osobnik ten ma lepsze jedzenie. Biorąc pod uwagę, że najczęściej Jerzu je gotowane bez przypraw warzywa, cóż, można przyznać mu rację...
Brnę przez te wszystkie posiłki z nadzieją, że przecież kiedyś w końcu Jerzyk opanuje samodzielne posługiwanie się łyżeczką. Wtedy chyba będzie trochę lepiej???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz