Na podświetlonej tęczowo kładce tłuste pająki mają raj. Ćmy i muchy wlatują do wiszących z poręczy pajęczyn, a pająki robią się jeszcze większe i tłuściejsze. Pajęczyny wiszą geste i grube, nie chciałabym być pierwszą osobą, która przechodzi tędy o świcie. Ciekawe, co musi zrobić pająk, by dostać taką dobrą miejscówkę?
Bo że nie wystarczy się tam po prostu wbić, to pewne. Musi istnieć jakieś pajęcze ciało ustawodawczo-wykonawcze, które za pajęczą walutę (musze skrzydło?) wynajmuje powierzchnię raju.
Podświetlone kolorowe pajęczyny nie były obrzydliwe, jeśli się im za bardzo nie przypatrywać. Bo oboje nie pałamy miłością do ich twórców. A jednak mimo bliskiej obecności tych stworów, zatrzymaliśmy się tam na chwilę.
Jak niewiele trzeba, by przypomnieć sobie inne miejsca, inne czasy i życie, które wtedy w nas pulsowało. Czasem wystarczy usiąść po turecku na kładce, patrzeć na czarną rzekę, na światła przed sobą i pod sobą, czuć wokół otwartą przestrzeń. I znów jest prawie tak, jak gdyby siedziało się na dachu wieżowca, z niebem u góry, światłami miasta w dole. I z dreszczem emocji, że robi się coś, czego nie wolno. Dziś w siedzeniu na kładce nie było nic zakazanego - tylko przyjemność spontanu. Lecz to wystarczyło, by kładka stała się pomostem w przeszłość, do mnie sprzed lat takiej, którą lubiłam. Coś zmartwychwstało, coś odzyskało siłę.
Nie stałoby się tak pewnie, gdyby nie rozmowa, która poprzedziła cudowne przycupnięcie. Kładka połączyła tę rozmowę i fizyczne doświadczenie. Przeszłość i teraźniejszość, intelekt i ciało współgrały dziś na kładce pełnej świateł i pająków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz