Tylko tak to można nazwać, ponieważ nie był to weekend u Beni, ani w Paszczakowcu, ani w starym domu, tylko właśnie w grzybie. Bo niezależnie od tego, gdzie byliśmy i co robiliśmy, praktycznie wszystko kręciło się wokół grzyba.
Grzyb funkcjonuje. Przychodzą znajomi Beni i Rafała, ale też tzw. obcy ;) Chciałabym, żeby oprócz piwa była tam dobra kawa - jak na razie nie cieszyła się dużą popularnością, ale chyba dlatego, że nie bardzo się tą dobrą kawą chwaliliśmy. Już się pochwaliliśmy, więc może się to zmieni.
Lubię tam być, choć ze żwawym Jerzem ciężko choćby kawę spokojnie wypić.
W sobotę były w grzybie urodziny kolegi Paszczaków, imprrrreza ;) A ja zobaczyłam, jak mi się hierarchia wartości przewartościowała. Gdyby kiedyś ktoś mi kazał nie pójść na imprezę, na którą idą "wszyscy", czułabym się niesprawiedliwie potraktowana, ale przede wszystkim dręczyłoby mnie poczucie, że życie płynie gdzieś poza mną, ja w nim nie uczestniczę. Teraz wiedziałam, że nie ma sensu męczyć Jerza ani nas z Jerzem długim zalegatorstwem w grzybie. Wróciliśmy więc do domu, zjedliśmy kolację, wykąpaliśmy człowieka, do snu Marek czytał mu Pana Tadeusza (jesteśmy blisko połowy I. Księgi - trzynastozgłoskowiec rewelacyjnie usypia :D)... Mieliśmy cudowny spokojny wieczór. Życie było całe tam gdzie my.
[Nie że nigdy mi nie brakuje imprezy. Czasem wychodzimy, z czasem coraz częściej. Ale w sobotę było właśnie tak: bardzo ok.]
Po tych wszystkich rozjazdach byliśmy chyba trochę zmęczeni. Wskazywał na to barometr Jerzyk, który ewidentnie zdradzał chęć powrotu do domu, mimo że bardzo lubi być w Paszczakowcu. Wracaliśmy, mimo innych planów, jak zwykle nocą. Z utęsknieniem czekam na weekend spędzony w domu ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz