... albo od czego nie ma urlopu.
Jakże byłoby miło, gdyby urlop był idealnym czasem, w którym robimy tylko to, co najbardziej lubimy, i sami też jesteśmy jacyś tacy inni. Lepsi niż na co dzień. Bliżsi ideału.
Idealna ja na urlopie wcześniej by wstawała, by od samego rana cieszyć się każdym długim urlopowym dniem. Nie traciłaby czasu, ślimacząc się w domku, podczas gdy kilkaset metrów dalej plaża, morze i dobra pogoda, która w każdej chwili może się zmienić. I w zasadzie tyle by mi wystarczyło.
A jednak okazuje się, że od irytujących wad, które tak utrudniają życie codzienne, nie ma urlopu. Zabieramy je ze sobą wszędzie, gdzie wyjedziemy. I przychodzi moment, kiedy już ma się wadliwej siebie na urlopie dość.
U mnie kryzys urlopowy przychodzi zazwyczaj w połowie urlopu. Osoby trzecie, a zwłaszcza mój mąż, mogą go rozpoznać po wzroście czepliwości. Ponieważ my z Markiem funkcjonujemy podobnie, zaczyna mnie wyjątkowo kłuć w oczy, że on za długo śpi albo że robi coś za wolno. Przemyśleniami swymi nie omieszkuję się z nim podzielić. On wtedy zaczyna zwracać uwagę na to, jak długo śpię ja oraz ile czasu zajmuje mi wybranie się na plażę. Poirytowani przemierzamy drogę wiodącą z ośrodka "Ku Słońcu" ku plaży. Dopiero widok morza koi nasze nerwy.
A więc i tym razem nie miałam urlopu od siebie.
Zniosłam to jednak zdecydowanie lepiej niż w latach poprzednich, kryzys przebiegł wyjątkowo łagodnie. Jest progres ;)
A po kryzysie, po kryzysie przychodzi poczucie, że urlop już się kończy, że właściwie można odliczać dni do powrotu. I tym bardziej chce się być w każdej chwili najmocniej, jak się da.
A jednocześnie już zaczyna się tęsknić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz