czyli weekend muzealno-zoologiczny.
Muzeum Lotnictwa to idealne miejsce do zwiedzania z maluchem, jeśli nie ma się parcia, by zobaczyć wszystko i po kolei. I jeśli nie chce się czytać tabliczek. To był pomysł Marka na sobotnie popołudnie.
Na początku Jerzyk spał w nosidle, zdążyliśmy obejrzeć prawie cały hangar z wystawą o zimnej wojnie. A potem się obudził i zaczął biegać między eksponatami, więc wyszliśmy na zewnątrz. Nie udało nam się obejrzeć wszystkich wystawionych samolotów, ponieważ w pewnym momencie Jerzyk uznał, że chce zawrócić, żeby wspiąć się po drabince i zajrzeć do wnętrza jednego z nich. Później zobaczyliśmy, że są jeszcze hangary z tzw. główną ekspozycją. Chcieliśmy też zobaczyć najstarsze zachowane samoloty - te dinozaurze samolotowe wykopaliska w sumie najbardziej mi się podobały. Bo ogólnie wielką fanką samolotów nie jestem. Chociaż z kilku tabliczek, których przeczytaniu się nie oparłam, nawet ciekawych rzeczy się dowiedziałam. Tylko że te informacje znalazły się w pamięci krótkotrwałej. Pewnie jak Jerzyk będzie większy, odwiedzimy to miejsce jeszcze nie raz. I być może wtedy nawet modele tych maszyn nauczę się rozróżniać. Na razie to tylko przypomniałam sobie niektóre nazwy, które kiedyś mi się obiły o uszy (jak Cesna. I Tupolew :P). Ale było miło, Jerz się wylatał, a my za nim. Wieczorem mogliśmy powiedzieć to samo, co mówią zawsze zwierzątka w książeczkach dla dzieci: "Uff, to był męczący dzień".
A niedziela była w zoo. Spędziliśmy tam pół dnia, obeszliśmy wszystko, tylko zebry nam gdzieś umknęły, a Jerzu praktycznie cały czas biegał sam. Chyba największe wrażene zrobił na nim tygrys. Tygrys wyglądał jak żywy pluszak i chodził wyraźnie podenerwowany wzdłuż ogrodzenia. Jerzykowi bardzo się spodobała oszklona ściana, dzięki której zobaczyliśmy tygrysa z niebezpiecznie bliska. Tak się tam Jerzu rozgadał, tak gestykulował, tak całe zdania w swoim języku wypowiadał, że naprawdę żałowałam, że go nie rozumiem. Wyglądało, jakby mówił coś niezwykle interesującego. Surykatki, flamingi, uchatka, która pływała w basenie i co drugą rundkę wynurzała paszczę, małpki, słoń jedzący kolację, dzikie koty, hipopotamy, gekony i inne stwory w egzotarium... ale to wszystko było dla Jerza ciekawe! Dla jego mamy zresztą też, bo sama byla w zoo wieki temu. Jerzyk nie boi się żadnych zwierzątek. Jak tylko gdzieś było coś oszklone, przytulał się do szyby i wcale się nie bał, nawet jeśli tuż po drugiej stronie siedział strasny zwiez. W minizoo karmił kucyki i osła, musieliśmy tylko pilnować, żeby trzymał marchewkę na otwartej dłoni. Buszowaliśmy po zoo prawie do godziny zamknięcia - było świetnie, choć cały taki dzień byłby chyba zbyt intensywny ;) Pół dnia to był optymalny czas. A zebry zobaczymy w przyszłym roku, bo musimy powtórzyć tę wycieczkę, gdy Jerzyk będzie większy ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz