Nie żebym wcześniej byłą fanką superniań i im podobnych rozwiązań. Czasem - w chwilach załamania - zazdrościłam im skuteczności. A jednak czułam, że można inaczej, karny jeżyk i inne Gotowe Doskonałe na Każdą Okazję Metody budziły mój opór. Po Family Campie 2012 ostatecznie straciłam nadzieję i ambicję, by być skutecznym rodzicem. W zamian zyskałam ogromną dawkę zaufania we własne rodzicielskie kompetencje - i w kompetencje mojego dziecka.
Ale nie pytajcie mnie, o co właściwie chodzi z tym całym nvc. Ani co to właściwie jest. Ani jak się to stosuje. Jeśli naprawdę chcecie wiedzieć, polecam książkę Marshalla Rosenberga Porozumienie bez przemocy. O języku serca. Albo warsztaty.
Co ja przywiozłam z Family Campu prócz tej większej wiary w siebie jako rodzica? A raczej: kogo?
Przywiozłam dziecko, o którym dowiedziałam się, że ma niesamowitą orientację w terenie. Na drugi dzień Jerzyk znał już cały plan ośrodka, wiedział, gdzie są sale z zabawkami, gdzie mama i tata mają zajęcia, którędy się wychodzi na dwór i gdzie jest plac zabaw - a był to spory teren. Okazało się też, że Jerzowi mama do życia nie jest koniecznie potrzebna. Przekonałam się o tym, gdy pewnego razu wpadł do sali, gdzie mieliśmy warsztaty, prześlizgnął się spojrzeniem po ludziach, tak że nie wiem, czy w ogóle mnie zauważył, po czym przeleciał do pokoju z zabawkami. Ale też przekonałam się, że potrafi sygnalizować swoje potrzeby, bo gdy naprawdę chciał do rodziców, to do nas przychodził. Przybiegał, żeby dać mu me-me, a potem wracał się bawić. Zawsze wiedziałam, że ma on swój pomysł na większość rzeczy, a tu dostrzegłam to z całą wyrazistością. Mam syna o wielkiej potrzebie autonomii.
Ponadto przywiozłam męża, neofitę. Gdy tylko coś powiedziałam, słyszałam: "Czy ty czujesz..., bo...?". Albo: "Czy gdy mówisz to, to znaczy, że czujesz się...". Obawiałam się, że będzie to trudne do wytrzymania. Wkrótce jednak sprawdziliśmy w kilku burzliwych konfliktach, że rzeczywiście łatwiej się porozumieć, gdy mówi się w języku żyrafy (choć do kwestii drogi wyjazdowej z Lanckorony musieliśmy wrócić jeszcze przed samym Krakowem, bo od razu nie dało się tego wyjaśnić). W Marku coś się uwolniło przez te kilka dni. Z jednej strony odkryłam, ile on ma w sobie empatii. Z drugiej strony dotknęliśmy tematu tłumionej męskiej złości. I te dwie sprawy pewnie nie raz będą powracać.
Bardzo się cieszę, że zaryzykowaliśmy ten wyjazd. I jestem bardzo wdzięczna Zosi i Karstenowi za to, że podjęli się tej ciężkiej pracy z nami i naszymi dziećmi ;)
kibicuję w rodzinnym samopoznawaniu :) i przewrotnie cieszę się, że "Jerzowi mama do życia nie jest koniecznie potrzebna", bo może to będzie oznaczało więcej magdy w mamie ;)
OdpowiedzUsuńoj tam, oj tam. jak na mój gust na tym etapie proporcje są w sam raz :P buziak!!!
UsuńKolejna żarażona nvc :) kocham ten stan :) cieszę się, że posmakowawszy bycia z człowiekiem, nie tylko tym małym zgodnie z duchem nvc, chcesz tak już BYĆ.
OdpowiedzUsuńzarażona - w dużej mierze dzięki Tobie i Twojemu blogowi. dziękuję, że dzielisz się swoim doświadczeniem!!!
UsuńFajnie że moje pisanie jest zaraźliwe :)
UsuńBardzo!!! Istnienie Twojego bloga odpowiada na moją potrzebę rozwoju i wsparcia, bo otrzymałam potwierdzenie wielu moich intuicji, zostałam uwrażliwiona na wiele nowych aspektów (jak ryzyko stosowania pochwał)... nawet jeśli na początku budziło mi mętlik w głowie, to po przemyśleniu odkrywałam, jak to, o czym piszesz, jest zgodne z moimi najgłębszymi przekonaniami ;) w dużej mierze dzięki temu poczułam się spokojniej i pewniej w roli mamy. Dziękuję!!! (właściwie to miałam to napisać u Ciebie, może jeszcze powtórzę ;))
Usuń