Spędziłam w domu pięć dni. W tym czasie załatwiałam sprawy związane z naprawą usterek w mieszkaniu i planowanym remontem, cieszyłam się z odwiedzin sympatycznych gości, Stasia i jego mamy, oraz usiłowałam wyprać rzeczy po poprzednim wyjeździe. A już w piątek wieczorem przyjechała tzw. Niebieska Kaśka, by towarzyszyć nam jako niania na weselu.
Nasze jedyne w tym roku wesele było weselem Nareszcie Rozsądnego Szefa. To pierwszy szef w karierze mojego męża, który nie tylko męża nie irytuje, ale wręcz posiada wiele pozytywnych cech, których nie będę tu wymieniać, ale ogólnie człowiek zasługuje na miano Nareszcie Rozsądnego Szefa.
Wybrać się na wesele po tak krótkiej chwili w domu nie było rzeczą łatwą. Ba, gdyby to chodziło tylko o wesele. A tu jeszcze planowaliśmy wybrać się na Dziki Wschód. Nic dziwnego, że wyjechaliśmy późno. W dodatku mieliśmy po drodze kilka przygód, z powodu których pobiliśmy własny rekord spóźnień na śluby. Nie przyznam się, jak późno dotarliśmy.
W każdym razie wesele było bardzo sympatyczne, w ośrodku położonym w lesie, nad wodą, z dużym placem zabaw, tak więc Jerz z Niebieską Kaśką miał gdzie szaleć. Później Jerz został ululany w pokoju na górze, a rodzice szaleli w sali na dole, z przerwami na wizyty na górze, gdy zaalarmowała ich Niebieska Kaśka. Potańczyliśmy sobie, bo tego mi bardzo brakowało przez ostatnie miesiące (lata???). Miło było bardzo u Nareszcie Rozsądnego Szefa i jego wybranki.
Następnego dnia mieliśmy do pokonania 270 km. Ledwo opuściliśmy weselne okolice, zaczęło padać. Chwilami przestawało. A później od nowa. W Szczebrzeszynie (chrząszcz brzmi w trzcinie, i Szczebrzeszyn z tego słynie) dopadło nas chyba oberwanie chmury. W Chełmie mżył kapuśniaczek, ale wieczorem, na miejscu, u babci, znów lało.
W poniedziałek lało. Wyjść z domu się nie dało.
We wtorek lało. Wyjść z domu się nie dało.
Myślałam, że zwariuję. Jerzyk na szczęście miał zajęcie, bawił się milionem samochodzików Krzysia, było też sporo osób do zabawiania go, więc oswajał dom i nie narzekał. Ale ja dostawałam klaustrofobii. Gdy wieczorem deszcz ustał (choć mżyło niemal nieustannie), pojechaliśmy zobaczyć najstarszy w okolicy dąb i wyruszyliśmy na poszukiwanie Bugu.
Niewinny ten spacer przerodził się w ekstremalną wyprawę. Bug miał być rzekomo trzysta metrów od Bolka, dębu. Ale nie było go. Doszliśmy do końca wsi, wyszliśmy w pola. Bug miał być już za krzakami. Nie było go. To za tymi krzakami na pewno już będzie Bug. Ale nie. Co widzieliśmy krzaki na horyzoncie, to już myśleliśmy, że za nimi jest Bug. Wreszcie po dwóch kilometrach zza kolejnych krzaków ukazały się krzaki nadbużańskie. No, to zobaczyliśmy Bug i słupki graniczne. A jak zaczęliśmy wracać, to mżawka przerodziła się w coś więcej, i Marek pobiegł po samochód.
Tak właśnie może się skończyć, gdy goni się sny z dzieciństwa. Tym razem goniliśmy sen Asi, a ona zapamiętała, że Bug jest tam bardzo, bardzo blisko.
My wybieramy się na wesele w najbliższy weekend, po miesiącach przerwy. Jakoś mnie to stresuje, choć będziemy mieć ciocię Madzię do pomocy. Czuję się jak nastolatka przed swoją pierwszą imprezą :)
OdpowiedzUsuńCzyli Żabcia będzie z Wami z dodatkową opieką? Oby wszystko się udało!
UsuńA ja przed tym weselem naprawdę byłam jak nastolatka... w nocy koło mych ust wyskoczyło coś, czerwonego tak ;) To był pech ;)