wtorek, 5 czerwca 2012

Okiełznać potwora

Ostatnio trochę spanikowałam. Jak zwykle, gdy poczułam, że rozpoczyna się nowy etap naszego wspólnego życia z Jerzem. Od strony teoretycznej byłam na to przygotowana. Życie mnie jednak trochę przerosło, na szczęście kryzys już zażegnany.
Byłam przygotowana, że nadejdzie taki dzień, w którym dla mojego synka wszystko zacznie być "nie". Jednak "nie" w wykonaniu Jerza - to było to, co mnie rozłożyło na łopatki. Gdybyż było to po prostu "nie" - albo "ne", ewentualnie z rozsądnej wielkości wykrzyknikiem. W nieartykułowanych dźwiękach, za pomocą których Jerzyk wyrażał swój sprzeciw, głoski "ne" mogły nie paść ni razu. Już kiedyś pisałam, że Jerz całym sobą oznajmia, że nie. Tym razem częstotliwość tej reakcji i jej - w moich dorosłych oczach - nieadekwatność do sytuacji doprowadziły mnie do lekkiego załamania.
Mycie rąk - nie. Mycie zębów, zazwyczaj lubiane - nie. Jedzenie czegokolwiek prócz rodzynek - nie. Powrót do domu - nie.
Jerzyk w piaskownicy: wchodzi, rzuca okiem, które dziecko czym się bawi, po czym idzie od dziecka do dziecka, zabierając lub usiłując zabrać zabawkę. Następnie sypie piachem na wysokość "powyżej głowy". Gdy proszę, by sypał niżej, denerwuje się i dalej robi swoje.
A jeszcze się naczytałam o jakichś kursach dla skutecznych rodziców, co to umieją trzymamć dyscyplinę, i dzieci się ich słuchają, i porządek mają i w ogóle.
W obliczu powyższego poczułam się wyjątkowo nieskuteczna.
Taki to mieliśmy kryzys.
Już myślałam, że to teraz tak będzie, że nic normalnie nie da się zrobić, że jakąś bezsensowną walkę toczyć będę z moim Jerzem przez długie miesiące, gdy nagle jakoś znów się spokojnie zrobiło.
Po pierwsze porozmawiałam z kilkoma fajnymi mamami.
Po drugie otrząsnęłam się z pokus bycia skutecznym rodzicem. Tak, chcę, by moje dziecko szanowało granice Innych. Ale nie chcę, by spojrzenie Innych decydowało, co nam wypada, a co nie.
Po trzecie uświadomiłam sobie, że to ode mnie zależy, czy moje dziecko będzie szanowało moje potrzeby. Jeśli sama nie artykuuję moich potrzeb, to trudno oczekiwać, by ktoś inny pomógł mi je zaspokoić, nawet jeśli jest kochającym mężem (a co dopiero, jeśli jest półtorarocznym synkiem, który dopiero się tego wszystkiego uczy).
Po czwarte wyszłam naprzeciw Jerzowi, starając się umilić mu codzienne czynności, zanim on zacznie protestować. I ciągle mu tłumaczę, co i dlaczego robimy.
Po piąte przyjmuję postawę wyrozumiałości wobec niektórych zapędów Jerza, co wcale nie oznacza, że na wszystko się zgadzam. To znaczy - rozumiem, jakie są motywy jego działań. Chce się bawić i poznawać nowe rzeczy, ot co. Interweniuję, gdy przybiera to niepożądane, np. niebezpieczne, formy (jak małpie skoki po skraju sofy).
Okazało się znów, że potwór to nie płaczący maluch, ale ciągłe stawanie na zewnątrz siebie, patrzenie oczami innych i ocenianie, ocenianie, ocenianie. Wystarczy wrócić do siebie, żeby było dobrze? Jak na razie wychodzi mi na to, że tak.



5 komentarzy:

  1. Juz teraz rozumiem Twoja wczorajsza zaczepnosc :)
    Zaczynam sie bac tego nadchodzacego do nas "nie"!
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. eee. NIE ma się czego bać ;) parę dni było ostrych, teraz już jest lepiej. chyba że jak z każdą nową umiejętnością, Jerz tylko chwilowo o NIE zapomniał...
      ale na razie spokojnie u nas, i tej wersji się trzymamy ;)

      Usuń
  2. A więc jednak, nie kryzys dwulatka, ale bunt 1,5 roczniaka. Tak było z Monisią i Krzyś też wchodzi w taką fazę. Pozdrowienia!
    Ola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. te ramy sa chyba dośćumowne. albo mamy tak niepospolicie rozwinięte dzieci? :D

      Usuń
  3. bunt dwulatka z tego co wiem jest tylko w książkach. W praktyce mamy w piaskownicy mówia że jest bunt co miesiąc...U nas się to sprawdza, no choć może nei co miesiąc ale tak co 3, ale i tak jestem zazwyczaj wykończona. Teraz np. A. mówi nie i od razu rzuca się na podłoge wierzgając...oddychanie neistety neipomaga...

    OdpowiedzUsuń