Bycie mamą potrafi zmęczyć. Dzień jak co dzień, codzienna rutyna - jest w tym potencjał do generowania znużenia. Ale prawdziwym źródłem zmęczenia jest świętowanie. Kto świętuje z przytupem, jak my, wie, o czym mówię.
[Ostrzeżenie: w tym poście kilkakrotnie i na różne sposoby zostanie złamana zasada decorum.]
Nasz Dzień Mamy rozpoczął się o godzinie 2.30, gdy pani, pokręciwszy nosem, że nie mamy skierowania, przyjęła nas na SOR. (Po skierowanie winnam się udać do przychodni opieki całodobowej, a dopiero z tym do szpitala. To nic, że przychodnia byłaby tylko miejscem, w którym odczekujemy swoje, po czym i tak odsyłają nas na tenże SOR. To nic - mielibyśmy skierowanie. To nic również, że dziecko mi rzyga - to przecież nie przeszkadza robić tour de miasto w poszukiwaniu straconego skierowania. Po wymianie tych życzliwych uwag zostaliśmy zarejestrowani.)
A dziecko miało objawy zatrucia i bólu brzucha, i to ten ból brzucha zaniepokoił nas na tyle, by udać się po pomoc do profesjonalistów. Na pomoc oczekiwaliśmy półtorej godziny, w którym to czasie Jerzyk, puściwszy uprzednio pawia w samochodzie, w doskonałym humorze latał po dostępnych mu szpitalnych korytarzach. Zabawa polegała na tym, by nie słuchać nawołujących rodziców, ale sprowokować ich do pogoni, co udawało się młodocianemu uciekinierowi za każdym razem. Z tego wynika, że zabawa była przednia.
Gdy opuszczaliśmy szpital, zmierzch pierzchał, a ptaki darły się na całego od co najmniej godziny.
Okazało się, że bóle brzucha, jeśli to one były przyczyną wrzasku, przeszły. W ciągu dnia zaś wyjaśniło się, że choroba nie jest spowodowana zatruciem, lecz złośliwą zarazą, która objęła, aczkolwiek nie tak gwałtownie jak Jerza, pozostałych domowników oraz ich Gości. W ciągu Dnia Mamy złośliwa zaraza objawiła się w jeszcze jednym swym aspekcie. Marek ujął to tak (nawiązując, choć sam o tym nie wiedział, do komedii Sejm kobiet Arystofanesa. Kto wrażliwy, może prześlizgnąć się wzrokiem bez czytania):
Przeszła sraka
koło ptaka,
w pieluszce usiadła.
A ja dodałam pointę:
Przyszedł tata,
zdjął pampersa
i twarz mu pobladła.
Na szczęście wszyscy szybko się ogarnęliśmy z tym choróbskiem. A Jerzyk nauczył się nowej zabawy: chwyta miedniczkę, która awaryjnie stoi przy łóżku, pochyla się i zaczyna kaszleć. To zabawa interaktywna. Teraz gra mama, która ze zgrozą rzuca się do niego, by go wesprzeć. Tu już reakcją Jerza jest śmiech. A mama oddycha z ulgą.
Taki to mieliśmy Dzień Mamy w tym roku. Po dniu owym nastąpiła jeszcze seria męczących i strasznych wydarzeń, ale o tym może już kiedy indziej. Np. jak będę wspominać Dzień Dziecka.
hehe... Alez Wy tworczy rodzice jestescie ;)
OdpowiedzUsuńDobrze, ze cala przygoda sie dobrze skonczyla.
w tym wypadku twórczość odegrała rolę katharsis ;)
UsuńNo proszę,ciekawe myśmy w tym samym czasie walczyli z podobnym (sądząc po objawach) choróbskiem. I to jak zwykle w stałym składzie, czyli Krzyś i ja. Sądząc po kolejności zachorowań to moja empatia sięga tak daleko, że nie ograniczam się do duchowego łączenia się w chorobie. A więc odbijamy sobie Dzień Mamy w przyszłym roku :)
OdpowiedzUsuńOla
podobno wtedy wirus grasował po mieście. to chorowaliśmy razem ;) (zawsze to raźniej ;))
Usuń