Sobota. Marek nie pracuje. Myślę, że ponieważ on jest - uda mi się zrobić coś w domu i jeszcze będę miała trochę czasu dla siebie.
Mija weekend za weekendem, złudzenia pozostają.
Wydawałoby się, że skoro dwie osoby są w domu, to zawsze ktoś może się zająć Jerzem, a druga osoba zrobi porządek, ugotuje obiad, ewentualnie zrelaksuje się. Brzmi rozsądnie. Jednak sobota to dzień, gdy rozsądek zawodzi.
Swego czasu zastanawiałam się, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego w sobotę, kiedy do ogarniania chaosu jest nas dwoje, ten chaos jest dużo większy niż zazwyczaj. Wreszcie zrozumiałam - sobota to dzień zrzucania odpowiedzialności. Marek chciałby odpocząć po tygodniu pracy. Przede wszystkim: wyspać się ;) I móc snuć się bez celu po domu. Ja chciałabym odpocząć po tygodniu zajmowania się Jerzem. Liczę więc, że Marek przejmie inicjatywę w tej kwestii. Byłoby też miło, gdyby pomógł mi trochę w domu. Tak więc dążę go tego, by zrzucić na niego część moich obowiązków. A on nie chciałby mieć w ogóle żadnych obowiązków. Ja patrzę, co robi on. On stara się robić jak najmniej. Ja czuję się zdemotywowana. On jest zdemotywowany z założenia. Każde z nas wyczuwa, że jest to drugie, i że odpowiedzialność za dom, Jerza, obiad, dzieli się na pół.
Niestety, niemal co tydzień przekonujemy się, że poczucie odpowiedzialności działa w systemie zerojedynkowym.
Dobrze byłoby tak pokochać swoją codzienność, by nigdy nie chciało się od niej uciec. I tak mocno stać na własnych stopach na ziemi, by nie chcieć, by ktoś podtrzymał i pomógł dźwigać nasz ciężar.
Odloty i ucieczki przychodzą w sobotę, bo wtedy obecność drugiej osoby stwarza okazję ;) Następuje załamanie czasoprzestrzeni - i jest cudownie. Można długo jeść śniadanie, snuć się w piżamie, planować, co trzeba zrobić, ale czekać, kto pierwszy się wyłamie z nicnierobienia.
Aż do momentu, gdy dotrze do mnie, że w ten sposób opornej materii nie ogarniemy. Zrzucona odpowiedzialność wraca do mnie ze zdwojonym impetem.
I co? - I jest po czym odpoczywać w niedzielę.
Ja lubię miast błogiego nic nie robienia, zrobić coś na co w tygodniu nie ma czasu. Wypad na łono natury, film czy coś w tym stylu. A ogarnianie domu może zawsze poczekać! Pozdrawiam ze Szwajcarii:) Natalia z Mariuszem i Maksem;)
OdpowiedzUsuńWitajcie :D a gdzież Was tam wywiało?
OdpowiedzUsuńU nas błogie nicnierobienie to właśnie coś, na co w tygodniu nie ma czasu albo jest go mało. Wypad, film też mile widziane :) Tylko jeśli chodzi o to ogarnianie - cóż, kiedyś trzeba... i niestety często pada na weekend.
..Pani Sprzątająca..
OdpowiedzUsuńćśśśśśśśśśś..... ;)
OdpowiedzUsuńz naszych ostatnich długoweekendowych doświadczeń wynika, że aby w wolnym czasie zmieścić leniuchowanie w łóżku, wyjście w fajne miejsce, rozrywkę, nadrobienie ewentualnych pracowych zaległości ORAZ sprzątanie, potrzeba minimum 4 dni. i mówię tu o trybie bezdzietnym...
OdpowiedzUsuńdlatego właśnie weekend powinien trwać dłużej! myślę że w trybie dzietnym niewiele się zmienia. 4 dni brzmią doobrze :D (gorzej gdyby to byłą nasza typowa sobota razy cztery...)
OdpowiedzUsuńMy też żyjemy na razie w trybie prawiebezdzietnym tzn. mamy dziecko, ale w moim brzuszku :)
OdpowiedzUsuńOgarnia mnie ostatnio totalne niechciejstwo, jesli chodzi o sprzątanie. Apogeum osiągnęło wczoraj, gdy teściowa pozmywała gary w naszej kuchni... Zastanawiam się, czy mi wstyd z tego powodu i chyba nie do końca. A to zły znak.
Pozdrawiamy, madzia i marcin
Madziu, gratulcje - kto by przypuszczł, że się dowiem w takiej formie ;)
OdpowiedzUsuńA co do wstydu, że ktoś coś za Was zrobił ;) Ano, nie prosiliście, to podziękujcie i ucieszcie się :D
Buziaki za te mikołajkowe niusy ****
Naprawdę zamierzałam osobiście, ale się spotkać nie możemy!!!! To kolejna motywacja, by to wreszcie nadrobić :)
OdpowiedzUsuńm.