Cały zeszły tydzień mieliśmy gości.
Nie to, że koci człowiek jest niegościnny, ale bardzo się stresuje przed takimi odwiedzinami. No bo jego życiowy rytm ulegnie zmianie. I trzeba wymyślić jakieś dobre jedzonko. I w ogóle żeby wszystko dobrze poszło...
Przyjechali do nas brat Marka z żoną i starszym o miesiąc od Jerza Dominikiem. Szkraby bardzo ładnie się ze sobą bawiły. W ciągu kilku dni były tylko dwie duże kłótnie. Poza tym rozwiązywali konflikty przez negocjacje i przechwytywanie zabawki, gdy tylko ten drugi na chwilę ją wypuścił. A kłótnie były o laptopa i o gadające krzesełko. W laptopie obaj chcieli przyciskać przyciski i denerwowali się, że ten drugi też to robi. Laptop był na kolanach Dominika, więc on był stroną defensywną, spychał tylko łapy Jerza z przycisków. Jerzu natomiast bił Dominika po łapkach swoimi wielkimi jak na dzidzia łapskami. W bitwie o gadające krzesełko przeciw łapom Jerza Dominik wykorzystał broń alternatywną, zęby. Ale obyło się bez płaczu. I poza tym naprawdę dobrze się dogadywali.
Jerzu patrząc na kuzyna chyba ostatecznie przyznał, że chodzenie jest lepsze niż raczkowanie. Przestał protestować przeciwko prowadzaniu za rączkę, a teraz udaje mu się przejść samodzielnie około dwa metry. Często puszczamy go, żeby chodził ode mnie do Marka i z powrotem. Chodzi zabawnie, trochę podskakując, i na koniec rzuca się na szyję. Widok Jerzowej buzi, radosnej, ale z wyrazem koncentracji, i wyciągniętych rączek, podczas gdy kiwa się na boki, zbliżając, zanim wpadnie w ramiona - bezcenny. Jest przy tym bardzo zadowolony. Częściowo pewnie dlatego, że my się cieszymy, ale dla niego też jest to nowa ciekawa perspektywa. Dzisiaj szedł do lustra, widział siebie idącego i śmiał się.
Wracając do gości - chociaż było sporo do załatwienia, bo przyjechali w konkretnej sprawie, to było bardzo fajnie. I na koniec usłyszałam od Jarka, że "dobrze gospodarzę". Trzeba znać brata mojego męża, by zrozumieć, dlaczego poczułam się doceniona ;) Miło było coś takiego usłyszeć.
Gdy tylko pojechali goście, była impreza. Pierwsza poza domem od nie wiem kiedy. Jerzyk z ciocią - dawał radę, ciocia trochę nosiła, trochę utulała, gdy się wybudzał, więc ostatecznie dotarliśmy do domu przed drugą. Bardzo się cieszę, że można Jerza tak zostawić. Planuję z tego korzystać, bo bardzo brakowało mi wyjść tylko z Markiem. A poza tym... fajnie było się spotkać, porozmawiać, potańczyć. Z tym, że uświadomiłam sobie, jak wiele się zmieniło od czasów, kiedy trzeba było wyjść w weekend, bo inaczej nerwica. Chyba się "ustateczniłam".
A tej samej nocy, gdy wróciliśmy z imprezy, okazało się, że Jerzu jest chory. Tak więc dzień, o którym marzyłam, że będzie słodkim nicnierobieniem, spędziliśmy w przychodni i szpitalu. Na szczęście nikt nie chciał zatrzymać Jerza (chociaż straszyli) i wróciliśmy do domu. Po czym wczoraj rozłożyło też Marka i mnie. Już dochodzimy do siebie, ale... trzymają się nas te choróbska. Mam nadzieję, że to nie będzie teraz norma, że raz w miesiącu jesteśmy chorzy...
Jutro środa, po prostu środa, może wreszcie uda nam się wrócić do naszego zwykłego trybu życia - bez gości, imprez i bez chorób, do naszych zmagań z czasem i drobnych kocich przyjemności ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz