wtorek, 14 lutego 2012

Goście. Impreza. Chorujemy

Cały zeszły tydzień mieliśmy gości.
Nie to, że koci człowiek jest niegościnny, ale bardzo się stresuje przed takimi odwiedzinami. No bo jego życiowy rytm ulegnie zmianie. I trzeba wymyślić jakieś dobre jedzonko. I w ogóle żeby wszystko dobrze poszło...
Przyjechali do nas brat Marka z żoną i starszym o miesiąc od Jerza Dominikiem. Szkraby bardzo ładnie się ze sobą bawiły. W ciągu kilku dni były tylko dwie duże kłótnie. Poza tym rozwiązywali konflikty przez negocjacje i przechwytywanie zabawki, gdy tylko ten drugi na chwilę ją wypuścił. A kłótnie były o laptopa i o gadające krzesełko. W laptopie obaj chcieli przyciskać przyciski i denerwowali się, że ten drugi też to robi. Laptop był na kolanach Dominika, więc on był stroną defensywną, spychał tylko łapy Jerza z przycisków. Jerzu natomiast bił Dominika po łapkach swoimi wielkimi jak na dzidzia łapskami. W bitwie o gadające krzesełko przeciw łapom Jerza Dominik wykorzystał broń alternatywną, zęby. Ale obyło się bez płaczu. I poza tym naprawdę dobrze się dogadywali.
Jerzu patrząc na kuzyna chyba ostatecznie przyznał, że chodzenie jest lepsze niż raczkowanie. Przestał protestować przeciwko prowadzaniu za rączkę, a teraz udaje mu się przejść samodzielnie około dwa metry. Często puszczamy go, żeby chodził ode mnie do Marka i z powrotem. Chodzi zabawnie, trochę podskakując, i na koniec rzuca się na szyję. Widok Jerzowej buzi, radosnej, ale z wyrazem koncentracji, i wyciągniętych rączek, podczas gdy kiwa się na boki, zbliżając, zanim wpadnie w ramiona - bezcenny. Jest przy tym bardzo zadowolony. Częściowo pewnie dlatego, że my się cieszymy, ale dla niego też jest to nowa ciekawa perspektywa. Dzisiaj szedł do lustra, widział siebie idącego i śmiał się.
Wracając do gości - chociaż było sporo do załatwienia, bo przyjechali w konkretnej sprawie, to było bardzo fajnie. I na koniec usłyszałam od Jarka, że "dobrze gospodarzę". Trzeba znać brata mojego męża, by zrozumieć, dlaczego poczułam się doceniona ;) Miło było coś takiego usłyszeć.
Gdy tylko pojechali goście, była impreza. Pierwsza poza domem od nie wiem kiedy. Jerzyk z ciocią - dawał radę, ciocia trochę nosiła, trochę utulała, gdy się wybudzał, więc ostatecznie dotarliśmy do domu przed drugą. Bardzo się cieszę, że można Jerza tak zostawić. Planuję z tego korzystać, bo bardzo brakowało mi wyjść tylko z Markiem. A poza tym... fajnie było się spotkać, porozmawiać, potańczyć. Z tym, że uświadomiłam sobie, jak wiele się zmieniło od czasów, kiedy trzeba było wyjść w weekend, bo inaczej nerwica. Chyba się "ustateczniłam".
A tej samej nocy, gdy wróciliśmy z imprezy, okazało się, że Jerzu jest chory. Tak więc dzień, o którym marzyłam, że będzie słodkim nicnierobieniem, spędziliśmy w przychodni i szpitalu. Na szczęście nikt nie chciał zatrzymać Jerza (chociaż straszyli) i wróciliśmy do domu. Po czym wczoraj rozłożyło też Marka i mnie. Już dochodzimy do siebie, ale... trzymają się nas te choróbska. Mam nadzieję, że to nie będzie teraz norma, że raz w miesiącu jesteśmy chorzy...
Jutro środa, po prostu środa, może wreszcie uda nam się wrócić do naszego zwykłego trybu życia - bez gości, imprez i bez chorób, do naszych zmagań z czasem i drobnych kocich przyjemności ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz