Dziś dzień
ojca i syna, bo ja usiłowałam napisać krótki artykuł. Wstaliśmy na sjestę. O
tej porze siedzimy w domku. Z Jerzem w domu nie jestem w stanie się skupić.
Wysyłam ich po zakupy, frutta e verdura. Warzywniaki tutaj to sklecone w polu szałasy z wielkim szyldem frutta e verdura właśnie. A więc jadą tam i po chwili wracają: nieczynne, bo sjesta. Więc siedzimy znów w domku aż do bezpiecznej godziny, gdy
wreszcie mogą pójść na plażę.
Kończę
pisać i świta mi myśl, że fajnie by to było od razu wysłać. Trzeba więc
pojechać do Rawenny, bo nie mamy tu sieci. Jeśli uda mi się ściągnąć ich z
plaży…
Jadę na
plażę, a tu plażowicze wyplażowani. Jerzyk ubrany siedzi na kocu i zajada
brzoskwinię. Zimno!!! – otrząsa się. Jedziemy do Rawenny.
Rawenna to
miasto, w którym podczas lektury przewodnika chcę zobaczyć wszystko (może
oprócz pinakoteki). Jest tu dużo mozaik i dużo kościołów z okresu Bizancjum. To
lubię.
Ale tym
razem chcemy się po prostu rozejrzeć. Ruszamy więc o zmierzchu na poszukiwanie
wi-fi, z laptopem, który bez podłączenia do prądu się nie włączy i do którego
trzeba nosić klawiaturę.
Zatrzymujemy
się na parkingu blisko centrum, od razu widzimy coś, co cieszy oczy: stary
kościół (moje) i fontannę (Jerza). Miejscowi pakujący na trawniku przed
pinakoteką stwierdzają, że wi-fi jest w parku, ale park już zamknięty. Idziemy
więc, gdzie prowadzi nas instynkt Marka i kiepska mapa z przewodnika. Ulica
wyglądająca na dość główną wyludniona, sklepy pozamykane. Po wąskich
przecznicach czasem przemknie jakaś młodzież na rowerach. Czy ja w
Paszczakowcu jestem, czy co, myślę sobie. Obco mi trochę. Ale idziemy, idziemy dalej. Koło bazyliki św.
Franciszka próba chóru. Na placu grupki chłopaków jeżdżą na
rowerach, popijają to i owo. Ale to przynajmniej jacyś ludzie. A po drugiej stronie placu widać światła i deptak, i wreszcie – tak, dochodzimy na plac del Popolo,
gdzie ludzie siedzą
w ogródkach kawiarni, biegają dzieci, jeżdżą rowery, przechadzają się turyści. Udało
się zjeść dobre co nieco na kolację, pobiegać po placu (Jerz), a ponadto wysłać
maila. Wymagało to co prawda unieruchomienia wodnej ściany wewnątrz knajpki
(zajmowała jedyne gniazdko, do którego pasowała nasza wtyczka), ale cel został
osiągnięty.
Marek znalazł krótszą drogę do auta, a ja czułam się,
jakbym szła tymi uliczkami nie drugi raz, ale co najmniej piętnasty. Może to
klimat kamienic coś a la Kanonicza w Krakowie, a może koci człowiek zrobił
sobie w mózgu mapę nowego miejsca i trochę ogarnął to obce. W każdym razie
Rawenna nocą nie była tylko zwykłą wycieczką po wi-fi. Jeden krok w kierunku
nieznanego i oswojenie. Teraz chcę tam wrócić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz