środa, 4 września 2013

Rawenna nocą

Dziś dzień ojca i syna, bo ja usiłowałam napisać krótki artykuł. Wstaliśmy na sjestę. O tej porze siedzimy w domku. Z Jerzem w domu nie jestem w stanie się skupić. Wysyłam ich po zakupy, frutta e verdura. Warzywniaki tutaj to sklecone w polu szałasy z wielkim szyldem frutta e verdura właśnie. A więc jadą tam i po chwili wracają: nieczynne, bo sjesta. Więc siedzimy znów w domku aż do bezpiecznej godziny, gdy wreszcie mogą pójść na plażę.
Kończę pisać i świta mi myśl, że fajnie by to było od razu wysłać. Trzeba więc pojechać do Rawenny, bo nie mamy tu sieci. Jeśli uda mi się ściągnąć ich z plaży…
Jadę na plażę, a tu plażowicze wyplażowani. Jerzyk ubrany siedzi na kocu i zajada brzoskwinię. Zimno!!! – otrząsa się. Jedziemy do Rawenny.
Rawenna to miasto, w którym podczas lektury przewodnika chcę zobaczyć wszystko (może oprócz pinakoteki). Jest tu dużo mozaik i dużo kościołów z okresu Bizancjum. To lubię.
Ale tym razem chcemy się po prostu rozejrzeć. Ruszamy więc o zmierzchu na poszukiwanie wi-fi, z laptopem, który bez podłączenia do prądu się nie włączy i do którego trzeba nosić klawiaturę. 
Zatrzymujemy się na parkingu blisko centrum, od razu widzimy coś, co cieszy oczy: stary kościół (moje) i fontannę (Jerza). Miejscowi pakujący na trawniku przed pinakoteką stwierdzają, że wi-fi jest w parku, ale park już zamknięty. Idziemy więc, gdzie prowadzi nas instynkt Marka i kiepska mapa z przewodnika. Ulica wyglądająca na dość główną wyludniona, sklepy pozamykane. Po wąskich przecznicach czasem przemknie jakaś młodzież na rowerach. Czy ja w Paszczakowcu jestem, czy co, myślę sobie. Obco mi trochę. Ale idziemy, idziemy dalej. Koło bazyliki św. Franciszka próba chóru. Na placu grupki chłopaków jeżdżą na rowerach, popijają to i owo. Ale to przynajmniej jacyś ludzie. A po drugiej stronie placu widać światła i deptak, i wreszcie – tak, dochodzimy na plac del Popolo, gdzie ludzie siedzą w ogródkach kawiarni, biegają dzieci, jeżdżą rowery, przechadzają się turyści. Udało się zjeść dobre co nieco na kolację, pobiegać po placu (Jerz), a ponadto wysłać maila. Wymagało to co prawda unieruchomienia wodnej ściany wewnątrz knajpki (zajmowała jedyne gniazdko, do którego pasowała nasza wtyczka), ale cel został osiągnięty.


Marek znalazł krótszą drogę do auta, a ja czułam się, jakbym szła tymi uliczkami nie drugi raz, ale co najmniej piętnasty. Może to klimat kamienic coś a la Kanonicza w Krakowie, a może koci człowiek zrobił sobie w mózgu mapę nowego miejsca i trochę ogarnął to obce. W każdym razie Rawenna nocą nie była tylko zwykłą wycieczką po wi-fi. Jeden krok w kierunku nieznanego i oswojenie. Teraz chcę tam wrócić. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz