czwartek, 15 marca 2012

Wypadki chodzą po ludziach, zwłaszcza gdy ludzie już chodzą

Wypadek to dziwna rzecz. Nie ma jej, dopóki się nie wydarzy - rzekł raz Kłapouchy i słowa te zapadły mi w pamięć. Nie wiem, czy w życiu każdej matki, ale w moim życiu jako matki okazują się wciąż zadziwiająco prawdziwe.
Byłam spokojnym dzieckiem. Lubiłam czytać, jeździć na rowerze, spotykać się z koleżankami. Ale znikąd nie spadałam. Nic sobie nie łamałam. Jeśli się wspinałam, to ostrożnie. I żadnych dziwnych zaraz nie łapałam. Co trzeba było przechorować, przechorowałam. I to jest moja historia.
Jako matka natomiast wciąż przeżywam wypadki. Dodam jeszcze: nie swoje. To nic, że siedzę i nie spuszczam z oka. Dzidzio trzyma się stołu i przemieszcza się, lekko podskakując. Nagle coś się dzieje, jakaś noga nie idzie tam, gdzie trzeba, chwieje się, pada. Nosem zarywa w podłogę, zarywszy uprzednio brodą w stół. A nie spuszczałam z oka. Tyle że siedziałam po drugiej stronie stołu.
A przecież nie da się cały czas biegać za szkrabem i go asekurować (statnio myślałam wprawdzie o szelkach i kasku...). I moim zdaniem nie jest możliwe przez 100% czasu nie spuścić z niego oka.
I tak oto w zeszłym tygodniu znowu mieliśmy wypadek, większy. Przez chwilę nie miałam go na oku, byłam w kuchni, a on w pokoju. Nagle usłyszałam bum i płacz. Mógł się zwyczajnie wywalić, a mógł się wspinać na fotel i polecieć. Przeraziłam się. Ale postanowiłam być twarda i tym razem nie jechać na żaden SOR, tylko obserwować dzidzia w domu. (Ponieważ nie tak dawno temu po wspinaczkowym wypadku - większym - spędziliśmy na obserwacji na SOR-ze 3 godziny i odesłano nas do domu, z prikazem, by obserwowawć, i zostaliśmy dokładnie poinstruowani, co obserwować). No i masz, po obiadku zwymiotował. Nie wdając się w to, czy powinien najpierw usnąć, a potem zwymiotować, spakowałyśmy Jerza i rzeczy - bo była ciocia Siedem, i w te pędy na SOR. Dzidź śpiący, bo nie było drzemki, ale nie dajemy mu spać. Chwila grozy, gdy zasypia i nie da się go dobudzić! Na szczęście to był tylko mocny sen. Obudził się, gdy wysiadaliśmy, i szybko odzyskał przytomność umysłu - gdy tylko zobaczył wielką różową panterę przy rejestracji i Kubusia namalowanego na ścianie. Badanie neurologiczne poszło dobrze, ale jednak wymioty zaniepokoiły lekarza na tyle, że zostawili nas na - uwaga, magiczne słowo, które uwielbiają lekarze - obserwację. Zresztą przypuszczałam, że tak będzie.
Na oddziale, jak zobaczyłam łóżeczko Jerza, wyposażone w metalowe szczeble, przeraziłam się, że nabawi się kolejnych urazów. Jerzu skakał w nim jak małpka w klatce. Doktor, gdy przyszedł go badać, stwierdził: "Żywy jest. To jeszcze nie jeden uraz będzie" (obecnie zastanawiam się, czy nie było w tym nuty satysfakcji. W końcu dla niego więcej urazów=więcej pracy, a może i jakiś ciekawy przypadek się trafi). Ale nie wypuszczaliśmy Jerza na podłogę, bo przezorna mama wzięła piżamkę, ale kapci już nie. Ale Jerz i tak był zmęczony, bo przecież nie spał, i większość czasu spędził na rączkach, po czym wcześnie zasnął.
Noc to cała epopeja. Spędziłam ją na przywiezionym leżaku, bo w sali było tylko drewniane krzesełko. Tylko na nie patrzyłam, ale już bolał mnie tyłek na myśl, że mogłabym na nim siedzieć kilka godzin (a spotkało to Marka, który czekał na mnie, gdy pojechałam do domu po resztę rzeczy...). No więc leżak. Próbuję drzemać, przekręcając się z boku na bok, i tak mija mi czas do pierwszego nocnego karmienia. Gdy Jerzu zaczyna kwękać, wyjmuję go z klatki i biorę do meme (eufemistyczne określenie cyca). Pojadł, chcę go z powrotem odłożyć, a tu otworzył jedno oko i zobaczył, że nie w domu jest. Że na ścianie namalowane słoneczko z wrednym wyrazem buźki. Że jakaś dziwna lampa zwisa i inne drzwi. Ten rzut oka wystarczył, by Jerzu się wybudził, na przemian krzycząc entuzjastycznie "tam! tam!" i omiatając pokój z dezorientacją. Nosiłam go, próbowałam dokarmić, znów nosiłam. Gdy raz wreszcie usnął, spróbowałam odłożyć. Gdy już leżał, oko znów otworzyło się, i już na pół przestraszony, na pół zaciekawiony paluch "tu! tu!" wskazujący na słoneczko, zniweczył moje nadzieje na przyzwoity wypoczynek. Ach, gdyby nie ta przeklęta klatka, gdybyśmy mieli większe łóżko, położyłabym się z nim i na pewno by usnął. Tak zrodził się plan wniknięcia do klatki. Bok łóżeczka można było opuścić, ale strasznie ciężko chodziło, tak że wcześniej nie byłam w stanie tego zrobić. Marek opuszczał i zamykał klatkę. Teraz znalazłam w sobie siłę. Już jedną nogą byłam za szczeblami, kiedy przyszła mi myśl... że jestem za ciężka. Materac uginał się niebezpiecznie, nawet gdy na chwilę na nim siadłam. Plan spełzł na niczym. Zostałam z wybudzonym Jerzem i otwartym łóżeczkiem. Gdy po raz kolejny usnął, siedziałam z nim na leżaku i właściwie miałam się już nie ruszać. I tak łóżko było otwarte. W końcu jednak stwierdziłam, że nie mam nic do stracenia i znów go odłożyłam. Nie obudził się. Centymetr po centymetrze podniosłam bok łóżka do bezpiecznej wysokości. Tak, miałam tę siłę. A Jerz nadal spał, mimo że czasem zgrzytało. Więc i ja ległam wreszcie na moim leżaku, i już nie było dla mnie ważne, czy był to prawy, czy lewy bok. Po prostu zasnęłam.
A, przedtem spojrzałam na zegarek. Była 5.26. A o 7.18 przyszła pani z notesem spytać, czy Jerz już je pokarmy stałe, bo musi dla niego ustalić jadłospis. I tak zaczął się nasz dzień.
Miałam już kapcie, więc ubrałam Jerza w dres i wypuściłam z klatki. Czy na sali było cokolwiek interesującego, co chociaż przez 5 minut (5! MINUT!) mogło go tam zatrzymać? Postawiony na podłodze, unosił w górę swe łapki i krzycząc gromko "ła! ła!" kierował swe kroki na korytarz. Nieważne, czy mama szła za nim. I w zasadzie tak mijał nam czas. Jerz uciekał na korytarz, mama goniła, asekurowała, nie pozwalała bawić się telefonem "do mamy". Od czasu do czasu szliśmy do pokoju zabaw, ale i stamtąd Jerzu uciekał. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile kilometrów przemierzyliśmy.
Ostatecznie dobrze się to skończyło. Wypisali nas tego drugiego dnia, szybciej, niż obiecywali, bo potrzebowali łóżka. Przywiózł nas Marek, zajął się Jerzem, a pierwszą rzeczą, którą zrobiłam ja po wejściu do domu, było przebranie się w piżamę. Po czym poszliśmy spać, ja i Jerz.
To kolejna odsłona w naszej historii szpitalnej. Tym razem zwiedziliśmy oddział neurochirurgii. Chciałabym powiedzieć, że na tym się skończy, ale obawiam się, że jeszcze co nieco nas czeka. Znów napatrzyliśmy się na chore dzieci, przy których bieganina Jerza... ech, byłam szczęśliwa, że tak biega...
A po tym wszystkim spędziliśmy bardzo miły weekend u Paszczaków.
Prawie bezwypadkowy.

7 komentarzy:

  1. o rety.
    a ostatnio z książki Ariesa "Historia dzieciństwa" (polecam) dowiedziałam się, co to były ryzy. i otóż były to ni mniej ni więcej tylko średniowieczne smyczko-szelki do asekuracji nieumiejących jeszcze dobrze chodzić dzieci! czyli może to nie jest takie głupie, trzymać dzieciaka w ryzach... ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Najważniejsze, że wszystko skończyło się dobrze... Moim zdaniem małego, żwawego dziecka po prostu nie da się upilnować, choćby chodziło na szelkach, w kasku i ochraniaczach. ( Taki pomysł wyłożył swego czasu mój dziadek z Krakowa w stosunku do ok. dwuletniego wówczas Maksa). Szelki dla dzieci dla mnie są okropnością ( za bardzo kojarzą mi się z wyprowadzaniem psa na smyczy).

    OdpowiedzUsuń
  3. W chwilach rozpaczy myślę, że przydałyby się takie ryzy ;) ale w chwilach rozsądku wiem, że faktycznie nie da się dzieciaka w 100% upilnować, choćby się chciało... ech, życie, a guzy i upadki jego częścią...

    OdpowiedzUsuń
  4. Myślę, że lekarzowi chodziło o to, że niektórych dzieci nie da się po prostu upilnować. Bo jak na przykład wytłumaczyć to, że Antek 2 razy spadł z dużego łóżka i raz z wózka a Jaś ani razu? Przecież nie pilnowałam Janka lepiej... Może Antek odziedziczył to po tacie :) Po jednym wypadku w dzieciństwie Łukasz miał zszywany łuk brwiowy i nawet w czasach studenckich potrafił rozciąć sobie nogę podczas wyrzucania śmieci...

    OdpowiedzUsuń
  5. Jeszcze jeden plus bliźniaków - od razu jest materiał porównawczy ;) a ten lekarz był ok. jak to pisałam, to mi się jakaś taka wredność włączyła. myślę, że powiedział to ot tak po prostu. bo zobaczył, że Jerzu skacze jak małpka ;) swoją drogę, co to za historia z rozciętą nogą przy wyrzucaniu śmieci? Marek nic o tym nie wie ;) buziaki!

    OdpowiedzUsuń
  6. no to nie wiem po kim odziedziczył Jerzyk tę szybkość,może po PPASZCZAKOWEJ:)Ona na czworakach(jak jeszcze nie umiała chodzić)osiągała nieosiągalną szybkość!a pamiętasz,jak ciągle upadała na brodę i rana praktycznie nie goiła się miesiącami.w każdym razie wszystko dobre co się dobrze kończy i dzięki BOGU.buziaczki

    OdpowiedzUsuń
  7. po paszczakowej odziedziczyć tego nie mógł, ale może mają jakiś wspólny gen odpowiedzialny za upadki :) niepokojące ;) buziak!

    OdpowiedzUsuń