niedziela, 18 marca 2012

Migawki

Migawki z intensywnego weekendu domowo-wyjazdowego, przy czym wyjazd zaliczamy do tych ekstremalnych.
Po namyśle stwierdzam, że i chwile spędzone w domu można określić tym mianem.


Marek o mojej aktywności przed komputerem:
- Wiesz po czym poznaję, że ślęczysz?
- ?
Przybiera pozycję zgarbionego gnoma z dłońmi na klawiaturze. Bardzo z siebie zadowolony.

***

Niedzielny poranek. Zaczyna Marek:
- Mam ochotę na pomarańcze.
- Co? - bo nie dosłyszałam.
- Mam ochotę na pomarańcze.
Dalej nie dosłyszałam, bo to, co do mnie dotarło, zadziwiło mnie:
- Co? Mamy pomarańcze?
- Nie. MAM OCHOTĘ na pomarańcze. Ale nie mamy pomarańczy. Nie mamy chleba. Nie mamy wędliny. I nie mamy mleka. Nic nie mamy.
Chwilę myślę.
- Bałagan mamy.
- O - cieszy się mąż.

***

W niedzielę nastąpiła inauguracja sezonu turystycznego, z przytupem. Weszliśmy na Lubań porą popołudniową. Ze schroniska wychodziliśmy już po zmroku. Jerza niósł Marek w chuście, obaj znosili to dzielnie, choć Marek przypłacił tę szaleńczą wyprawę bólem stawów.
Oczywiście wiedzielismy, że jest późno. I nawet braliśmy pod uwagę, że zawrócimy, nie doszedłszy do schroniska. Być może byłoby to rozsądne, ale wtedy chyba nie bylibyśmy sobą. W każdym razie na początku bardzo ciężko się szło i miałam powód, żeby obawiać się powrotu. Na pewnym odcinku drogi, gdzie śnieg zaczął topnieć, ścieżka pokryła się zmarzliną, po której bardzo ciężko się szło. Gdy jednak pokonaliśmy zmarzlinę okazało się, że dalej jest bardzo ładny śnieg. Miło było w to bardzo ciepłe popołudnie brykać po śniegu.
Powrót nie byłby taki zły, gdyby nie po pierwsze nadwerężone stawy Marka, po drugie konieczność pokonania zmarzliny, po trzecie wilkołak pilnujący jakiejś pustej komórki na szlaku (oślepiliśmy go latarką i czmychnął w ciemność, ale spotkanie to nie należało do przyjemnych).
A Jerzu łypał sobie na wszystko z chusty. Część drogi powrotnej przespał. W schronisku bardzo dobrze się bawił, m.in. krzycząc pełnym głosem. Myślę, że było go słychać od drewnianego parteru po czubek drewnianego dachu. To radość z przebywania na łonie natury potrzebowała wyrazu.
Wyprawa była bardziej udana, niż inauguracja sezonu 2008 bodajże, kiedy to Marek uwierzył mi, że z miejsca, z którego wychodzimy, szlak idzie tylko w jedną stronę, więc na pewno idziemy w dobrym kierunku. Jednakże i tym razem musieliśmy przyznać, że nie była to idealna wyprawa. Doszliśmy do pewnych wniosków. Najważniejszy to taki, że trzeba sobie dawać więcej czasu na tego typu ekspedycje, np. cały weekend. Zwłaszcza, gdy się idze z dzieckiem. Nie mówię nawet o nadwerężonych stawach, ale co to za frajda dla dziecka jechać samochodem trzy godziny, siedzieć w chuście cztery godziny, skakać po schronisku przez czterdzieści minut...

***

Uwaga, ta migawka łamie zasadę decorum bardziej niż poprzednie. Choć podobno gdy piszemy o dzieciach, wszystko uchodzi. Ale uprzedzam.
Jerzyk: A psik!
Marek, w trybie oznajmującym, nie wskazującym na zamiar przedsięwzięcia czegokolwiek, np. wytarcia dziecku nosa: Koza ci poleciała.
Ja, z dezaprobatą wobec powyższego nastawienia męża: Koza nie lata, tylko skacze.
Z tyłu głowy mojej, anemicznie: Ha, ha, ha.

4 komentarze:

  1. podobno najfajniejsze są wypady nieplanowane,ale żeby aż tak rankiem,świtkiem koło popołudnia:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to był akurat wypad planowany, tylko plan się musiał przesunąć z powodu ważnych okoliczności ;)

      Usuń
  2. a bo natura ciągnie człeka w las,Jerzyk załapał,że tam można się wykrzyczeć

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o dziwo właśnie w lesie był cicho ;) to namiastka cywilizacji w schronisku obudziła w nim takie instynkty ;)

      Usuń