Znów jesteśmy tu, gdzie ziemia jest bardziej płaska, a niebo głębokie, spektakularne, trójwymiarowe.
Ziemia jest płaska i zielona. Jeśli coś już musi wyrastać wyżej niż trawa, to stara się być jak najniższe, za to rozłożyste. Obserwujemy świat z wąskiej asfaltówki, takiej, na której nie da się wyprzedzić kombajnu. Po obu stronach niskie domki, każdy otoczony ogródkiem, głównie trawiastym. Ale są i kwiaty w jaskrawych kolorach, gdzieniegdzie zarośla malw, słoneczniki albo gotyk kanny. Wszystko zalane, sprażone słońcem. Karłowate drzewka prawie nie dają cienia.
Na płaskiej ziemi widać wszystko jak na dłoni, zza przycupniętych przy szosie ogródków wyłania się szeroka perspektywa kwadratów zielonych i żółtawych, czasem z kępami drzew, aż po horyzont. Krajobraz spokojny i prawie nieruchomy, wszystko wydaje się malutkie i prowizoryczne, jakby to nie prawdziwe życie się tu toczyło - bo jak można się zmieścić z prawdziwym życiem na takim skrawku ziemi? Dla kontrastu po niebie przetaczają się brzuchate, wielopiętrowe konstrukcje.
Jedziemy tak ponad 50 km do Poleskiego Parku Narodowego. Jak to możliwe, że przyjeżdżamy na dziki Wschód od tylu lat (niektórzy się tu nawet urodzili i wychowali ;)), a tu jesteśmy po raz pierwszy? Mijamy bobrowe budowle i dróżki wydeptane przez łosie. Wchodzimy na drewnianą ścieżkę nad bagnem. Idziemy przez torfowe łąki, subborealne brzeziny, ponad runem z nenufarów, skrzypów i paproci. Gdzieś tu czają się rosiczki. Wreszcie cienista bagnostrada zmienia się w pomost, którym wchodzimy na środek jeziora.
Mrużymy oczy od słońca, siadamy na ciepłych deskach. Las trzcin za nami, przed nami cała tafla w liliach wodnych. Cisza, którą mącimy, bo po pomoście zaczyna jeździć ciuchcia. Poza tym od czasu do czasu słychać skrzek zrywających się kaczek i brzęczenie skrzydeł ogromnych, kolorowych ważek. To miejsce, w które można się wtopić, zasłuchać, zapatrzeć, zapomnieć na chwilę o sobie. I niby nic, ale cały czas coś będzie się działo. Ważki, pająki, coś puszczającego bąble powietrza spod wody, kaczki, łabędzie, rybitwy, każdy tu jest doskonale sobą, bez wątpliwości, po prostu. Czy dla naszych patrzących oczu, czy samo dla siebie, życie tętni.
Czas wracać. Ciuchcia nie chce wejść w strefę komarów, ale nie ma rady, to jedyna droga.
Na bagnostradzie Jerz z pleców Marka zadaje filozoficzne pytanie:
- Dlaczego ludzie zawsze nie umierają?
Hmmm. Nie umieramy teraz, żyjemy. I wierzymy, że kiedyś też będziemy żyć, w niebie, u Boga.
Kawałek nieba na dziś, zalane słońcem liliowe jezioro, odnaleziony.
Ale filozoficznie tu u Ciebie... :)
OdpowiedzUsuńAż mi się zachciało jakiegoś wschodniego wyjazdu. Większą część wakacji siedzę w domu i naprawdę mam już tego dość...
Pozdrawiam,
Monika
Pięknie to opowiedziałaś.
OdpowiedzUsuńAle się rozmarzyłem ! Bardzo poetycko :)
OdpowiedzUsuńhttp://oh-and-ah.blogspot.com/