Zanim urodził się Jerzyk, czytałam to i owo o rozwoju dziecka, o zmianach, jakie niesie ze sobą jego obecność. Między innymi cennymi informacjami znalazłam też taką, że obecność dziecka może wywołać kryzys w małżeństwie (pojawia się mały człowiek, kobieta koncentruje uwagę na nim, mąż czuje się odsunięty, zamyka się w sobie i kryzys gotowy). Mądrzy ludzie mają na to radę:
kobieta powinna zawsze pamiętać, że na pierwszym miejscu ma być dla niej mąż, nie dziecko. Mądrość płynąca z doświadczenia, ucieleśniona w pani Hance z biura, orzekła jednak:
- To niemożliwe. Miłość macierzyńska to jest coś tak niesamowicie innego... z niczym się tego nie da porównać. Chłopy to się mogą schować.
Zastanawiałam się więc, jak to jest, i czy u nas będziez kryzys, czy nie. Miałam też nadzieję, którą kilkakrotnie wyrażałam na głos, że zanim Marek zamknie się w sobie, powie szybko, jak się czuje.
Marek się nie zamknął, mówił, a ja starałam się nie zafiksować zbytnio na Jerzu.
To prawda, że miłość macierzyńska jest całkiem inna niż miłość do mężczyzny. Choćby dlatego, że dziecko jest bezbronne, całkowicie zależne od rodziców, a mężczyzna, przynajmniej teoretycznie, powinien umieć samodzielnie zaspokoić swoje podstawowe potrzeby.
Jest moment, w którym może się wydawać, że miłość do dziecka jest silniejsza niż uczucie do mężczyzny. Hormony działają! Hormony sprzyjają temu, by na początku kobieta koncentrowała się wyłącznie na dziecku. Poza tym kontakt z bobasem na tyle zaspokaja kobiecą potrzebę bliskości, że czasem zwyczajnie brakuje motywacji, by być blisko z mężem (i bynajmniej nie piszę o seksie, lecz po prostu o czułości, przytuleniu...). Tylko co ma powiedzieć on? Ten etap może być frustrujący dla facetów, ale na szczęście mija ;)
Nam pomogły: rozmowy - zwłaszcza gdy Marek mówił o swoich odczuciach; Markowa wyrozumiałość w stosunku do tego, jak ja przeżywam relację z bobasem; moja pamięć (czasem wymagająca odświeżenia) o potrzebach Marka.
I tak szczęśliwie dotarliśmy do punktu, w którym wszystko powoli i naturalnie odzyskało swoje proporcje. I nie stało się to dopiero teraz, gdy Jerzu ma roczek ;) Po prostu baaaaardzo długo się zbierałam, żeby o tym napisać ;)
Pani Hanko, da się! :D
uff, dobrze że jest happy end (czy też raczej: happy continuum), bo w przedprzedostatnim akapicie powiało hormonalną grozą! ;-)
OdpowiedzUsuńSzwagier mi się udał ;)
OdpowiedzUsuńNekobasu, ale dla Ciebie to nie jest straszne ;) dla Twojego mężczyzny może być ;)
OdpowiedzUsuńTeż mi się nie mieściło w głowie, że ukochany mężczyzna może zejść tak na drugi plan, dopóki tego nie przeżyłam... Ale przeżyłam, przeżyliśmy oboje, i już jest happy continuum ;)
to właśnie jest chyba najstraszniejsze, że się nie czuje tego, że to straszne, dopóki się nie przemieni na niestraszne! ;-)
OdpowiedzUsuńale ja czułam, że to straszne i obawiałam się tego! bałam się, że relacja moja i Marka się zmieni i bardzo tego nie chciałam. no i gdy przeżyłam to, co uważałam za straszne, okazało się, że nie było tak źle ;)
OdpowiedzUsuń